Ten blog używa ciasteczek, bo jego właścicielka lubi słodycze 😉

wtorek, 28 lutego 2017

Liczy się każdy grosz

Taka zasada panuje w świecie.
Taka przyświeca ludziom biznesu.
Taka też przyświeca nam... tyle, że nie za wszelką cenę.
Otóż szkolimy w fajnym miejscu.
Miejscu naszego kumpla.
Te szkolenia nobilitują to miejsce.
Kolega, wymyślił, że, jak Meryl Streep, opromieni nasze szkolenia swoim miejscem oraz osobowością i chce za to dużej kasy (mniej więcej 3/4 naszego przychodu, zapomniał, że takie szkolenie, to przede wszystkim koszty). Podobnie, jak moja ulubienica (zaczynam się zastanawiać, czy aby na pewno jeszcze ulubienica) od Lagerfelda za oskarowy lans, w jego projekcie, na czerwonym dywanie.
No cóż, jak się ma dużo, chce się podobno więcej.
My nie jesteśmy armią zbawienia i... niech sobie poszuka Elie Saaba, tyle, że jak się nosi rozmiar 44, kunszt Saaba też nie pomoże.
Przeczuwam poważne wtargnięcie kolegi na nasze poletko, gdyż u nas trawa jest przecież taka zielona!

Kuźwa, zostało mi liczyć na karmę, bo na opamiętanie już nie mam nadziei.

niedziela, 26 lutego 2017

O 'bioburaku'

- Co to jest?- wychylił się spod szafki pod zlewem Ted z obrzydzeniem trzymając coś w swej szlachetnej dłoni, oraz niebezpiecznie przenosząc tę dłoń w kierunku kosza na śmieci.
- Ej- krzyknęłam przerażona- to jest mój 'bioburak'!!!
- No to wrzuć go do garnka i ugotuj z tymi 'niebio', bo się tu biedak psuje.
- Nie mogę, bo jest 'bio'- ja mu na to.
- I co? Zarazi się czymś od tych 'niebio' w procesie gotowania, czy co?
- Nie, ale jak go ugotuję, to nie będzie jutro do smothie.
- Jesooo, to ja piję buraki???

I tak się mleko rozlało, znaczy 'bioburaki' wysypały, ale i tak jutro wcisnę mu smoothie.
Będzie walczył...
Ja też :D

piątek, 24 lutego 2017

Wybacz mi, wybacz

o Szczupły i Zdrowy FitBogu za to, że wczoraj oddałam hołd innemu, WielkiemuTłustemuBożkowizNadzieniemzRóży.
Nie wiem, czy czuję się winna.
Nie czuję się w zasadzie, chociaż jeszcze pamiętam, że moja dupa miała kiedyś kształt idealnego, plaskatego pączka, a pochłaniane przez mnie kalorie spokojnie przewyższały pięciokrotnie moje dzienne zapotrzebowanie, więc może jednak powinnam, tak dla naprzykładu, albo ku przestrodze.
Dzisiaj na przeprosiły mojemu FitBóstwu złożyłam ofiarę w postaci 187 kalorii witamin, błonnika i innych dobroci, w duchu dziękując, że tłusty czwartek jest raz w roku.
Nie potrafię już się objadać.
To dobra wiadomość.
Bardzo dobra.
Najlepsza.



Czy ktoś może coś zrobić z utrzymującym się stanem podgorączkowym mym?
Ja już chcę, kuźwa, być zdrowa!
Użyłam w te ferie, jak gołąb na parapet, albo coś równie absurdalnego.
Teraz już nie ma żartów, w poniedziałek muszę być gotowa do pracy.
FitBóstwo nie pomaga, bo ja te smmothies  piję codziennie.
Ktoś? Coś? Help!


czwartek, 23 lutego 2017

O pączku będzie

bo jakżeby inaczej.
Nikt mnie nigdy nie spytał:
- Hej, ile dzisiaj zjadłaś jogurtów? (bananów, czekolady, ogórków kiszonych- niepotrzebne skreślić)
A dzisiaj jest taki dzień, że pytają wszyscy:
- Ile dzisiaj zjadłaś pączków?- i w moim przypadku czekają raczej na odpowiedź 'zero', a potem długą gadkę umoralniającą na temat zdrowego żywienia.
A tu dupa.
Bo po pierwsze, jak się człowiek chce odżywiać snikersami, hamburgerami i kolą, to jego sprawa, a po drugie tradycja nie ginie dlatego, że ją podtrzymujemy.
Cytując za Wiki:
"Pączek: (staropol. i śl. krepel) [...]- wyrób cukierniczy w postaci ciasta drożdżowego (z mąki pszennej) uformowanego na kształt lekko spłaszczonej, mieszczącej się w dłoni kuli i usmażonego na głębokim tłuszczu [...] na kolor ciemno-złoty lub upieczonego w wysokiej temperaturze na kolor jasno-żółty".  
Otóż jedna znana fit blogerka, żona znanego męża, opublikowała przepis na 'pączki' z batatów, bananów i mąki kokosowej, smażone na oleju kokosowym. Ja się tylko pytam, jak to się ma do definicji pączka?
W ubiegłym roku wypróbowałam przepis na dietetyczne pączki i... zjadłam tradycyjnego :D
Bo pączek musi być pączkiem, smacznym, pachnącym, polukrowanym (albo posypanym cukrem pudrem, zgodnie z zamiłowaniem zjadacza) i musi wywoływać błogi uśmiech.
Inna fit trenerka, ulubienica naszej Młodej, opublikowała dzisiaj swoje foty z pączkami w obu dłoniach i gwiazdami w oczach. I to rozumiem! Trening, treningiem ale liczy się tradycja i dobra zabawa :D

Zjadlam.
Dwa.
Nie wstydzę się.
Jestem dumna nawet.
Bo pączki w tłusty czwartek, to wróżba dobrobytu w przyszłości.
No jak można mieć wyrzuty sumienia z powodu dobrobytu?
Jeden pączek... albo cztery, jeszcze nikogo nie zabił, a w dobrym towarzystwie to go nawet nikt nie zauważył... więc trzeba to powtórzyć :)

Smacznego!




niedziela, 19 lutego 2017

Złote myśli dreama

Kiedyś po koncercie Paganiniego podeszła do niego podekscytowana wielbicielka.
- Mistrzu, życie bym oddała, żeby grać tak, jak pan.
Na to zmęczony mistrz odpowiedział tylko:
- A pani myśli, że co ja zrobiłem?
Tyle tytułem wstępu, rozwinięciem i zakończeniem będzie wniosek, który naszedł mnie po czterech dniach siedzenia w książkach i mapach.
'Jak się magię obierze z blasku, zostaje tylko zapierdol'- tak, to cytat ze mnie.
Żeby zakręcić kieliszkiem i opowiadać o barwie, rimie, o bukiecie, aromacie i 'nogach', uczę się chemii, biologii, a w sumie to botaniki, geologii i nade wszystko geografii. Mój podziw dla Teda rośnie wprost proporcjonalnie do liczby pytań, które rodzą się w mojej głowie.
A z drugiej strony coraz bardziej mnie to kręci i nie wiem, czy to wpływ wina, czy grypy.

piątek, 17 lutego 2017

Ja to się umiem ustawić

Jestem po pierwszym egzaminie.
Nie znam wyniku, arkusze poleciały do Londynu, 'o wynikach zostaniemy poinformowani...'.
Po pierwszej części kolejnego kursu 'wiem, że nic nie wiem', czyli standard.
Wróciłam do domu i postanowiłam mieć ferie.
Tylko trzy godziny pracy dziennie dawały nadzieję na odpoczynek... chociaż trochę... odrobinkę?
Ale nie, no nie ze mną takie numery.
Inni mają ferie, a ja mam... grypę.
Odwołałam zatem zajęcia, odłożyłam książkę, gdyż i tak nie widzę liter, przede mną karton chusteczek, kubek z herbatą imbirową z miodem i cytrusami i leżę.

Nie potrafiłam zwolnić, grypsko zwolniło mnie.
Z jednej strony jestem wściekła, że mam chwilę czasu na nadrobienie zaległości i gluta do pasa, a z drugiej mam czas się nad sobą poużalać, czego zwykle nie robię, gdyż nie mam na to czasu :)

Koc miękko otula, herbata rozlewa się ciepełkiem wew środku.
Chyba sobie pośpię.
Czyż ja o tym nie marzyłam?
No proszę bardzo, marzenia się jednak spełniają.
Always look on the bright side of life :D

niedziela, 12 lutego 2017

Leniwie zacząć ferie...

Taki był plan.
Z planowaniem jest jednak tak, no... każdy wie, jak.
Miało być na luzie, z książką, pod kocykiem.
A wyszło istne szaleństwo.
Jako, że zachciało mi rozwoju osobistnego, w listopadzie wzięłam udział w kursie, ale, że kurs prowadził Ted, nie mogłam zdawać egzaminu. Okazało się, że od listopada do lutego minęło jakoś strasznie dużo czasu. No i nie pamiętam! Prawie nic!!!
Siedzę zatem od piątku wieczorem i próbuję połknąć tę żabę. Idzie mi tak opornie, że aż strach.
Strach opada mnie również na okoliczność decyzji, którą podjęłam pod wpływem niewiemkurwaczego, że idę za ciosem i zaraz po egzaminie, zaczynam kolejny poziom w tej drabinie.
Siedzę teraz i mimo, że terminologia po angielsku, to jednak temat szeroki na całyświat więc i hiszpański, i włoski i francuski i... zaraz oszaleję.
Co ja zrobiłam?
Ferii nie mam do końca wolnych, bo tak jakoś wyszło, że za dużo się dzieje i trzeba działać, a tu jeszcze trzeba zjeść tę ropuchę.
Czy ja jestem taka głodna?
Kuźwa, powiedziałam A.

A powinnam milczeć ;D

W przerwie jednak musi być MUZA gdyż zasłużyłam oraz FACECI jakoś lepiej ostatnio śpiewają, czy mi się zdaje?



czwartek, 9 lutego 2017

Oczekiwania... oraz dokąd to prowadzi

Jestem grzeczna- oczekuję kultury.
Jestem miła- oczekuję sympatii.
Szanuję- oczekując szacunku...
I tak dalej, i tak dalej...
Oraz ląduję w czarnej dupie zawodu i zniechęcenia tudzież zniesmaczenia.
Bo niby dlaczego, ktoś, kto pił moje kakao, żarł moje ciastka i uczył się u mnie języka obcego za pół ceny, mówił na mnie 'ciociu', miałby mi teraz mówić 'dzień dobry', szanować moją pracę i nie napierdalać muzą na full wiedząc, że ja za ścianą pracuję.
Dlaczego miałabym oczekiwać, że kulturalnie zamknie drzwi, nie przypierdalając swoimi tak, że moje, obok, drżą w posadach?
Dlatego, że mnie mamusia nauczyła, że to niekulturalnie, oraz ja nauczyłam moje dziecko, że tak nie należy robić?
Co mi daje prawo do posiadania nadziei, że moja sąsiadka nie pozwoli swojemu pierdolniętemu, uzależnionemu od kompa, synalkowi, grać po nocach? A jeżeli pozwoli, powstrzyma go od wrzasków w stylu 'giń kurwo, wypierdalaj szmato', oraz innych, w podobnym stylu (jeżeli tu można mówić o stylu) , których nie zmierzam powtarzać.
Zapomniałam dodać, że te wrzaski, to o 6:20?
Co daje mi prawo do nadziei, że ktoś mi przybiegnie z pomocą? Tylko to, że ja kiedyś pędziłam?

Nieoczekiwanie powoduje brak zawodu.
Przestaję oczekiwać.
Coraz bardziej przestaję.
Uczę się tego cierpliwie.
Nie należy liczyć na to, że ktoś  posługuje się moim systemem wartości.
Bo niby dlaczego śmiem sądzić, że mój system jest dobry?
Burakom żyje się lepiej, łatwiej.
Wypierdalają laskę i idą dalej szczęśliwi, nie zważając na to, że ktoś zatrzymał się na chwilę z zachwycie nad nacią (czy burak ma nać?).

Oczekiwania szkodzą.
Na serce, na ciśnienie, na zdrowie, na nastroje.
Nieoczekiwania są lepsze, powodują niezdziwienia.



poniedziałek, 6 lutego 2017

Przypadki MatkiZ

czyli, żebyście sobie nie myśleli, że nam jest tak łatwo lekko i przyjemnie.
U MatkiZ wykryto.
Matka wie, co wykryto, że jest to śmiertelne oraz niech nikt jej nie śmie mówić, jak to leczyć, bo ona wie, że grozi jej operacja na otwartym sercu.

- Możesz rozmawiać- rzuca do słuchawki wiedząc,  że nie.
- Pracuję, więc nie bardzo, oddzwonię, jak skończę- ja jej na to.
- To ci tylko szybko powiem, za mam tętniaka na aorcie. (Ona mi szybko powie, że ma TĘTNIAKA NA AORCIE  i pozwoli mi dalej KURWA  spokojnie pracować!!!)
- Widziałam opis USG, konsultowaliśmy go z Margo, to jest dopiero podejrzenie. Takie schodzenie potwierdza się, albo wyklucza badaniem TK z kontrastem, mamo- uspokajam, jak mogę.
- Ja już wiem, że to JEST TĘTNIAK!!!- to już raczej ryk szarżującego bawołu, niż słaby głosik ciężko chorej, starszej pani. W tym momencie do biura wchodzi Ted i z dziką radością obwieszczam mu, że dzwoni jego mamusia, a ja nie bardzo mogę rozmawiać... I przekazuję słuchawkę.

Potem był tomograf z kontrastem i z kompletem dokumentów panowie Ted i Zibi zawieźli mamusię do kardiochirurga, który potwierdził wstępną diagnozę, ale absolutnie nie zamierzał jej operować.
Tętniak... tętniaczek jest za mały, oczywiście mama ma się oszczędzać, ale bez przesady.
Nie, nie... to nie koniec.
Wczoraj z zupełnie innego końca Polski dzwoni kuzyn Teda.
- Jak ciocia po operacji?- wali wprost.
- Po jakiej operacji?- pyta zbaraniały Ted.
- No kuzynka Jola,  powiedziała cioci Zdzisi, że CiociaZ miała w czwartek operację na otwartym sercu.
- Ben, to była wizyta w poradni kardiochirurgicznej- Ted powstrzymał galopujące konie Bena, cioci i kuzynki aż zazgrzytało.
Nie wiem, co MatkaZ opowiada i komu, latając po mieście.
Wiem czego nie robi.
Zamiast samej przeprowadzać sobie operację na otwartym sercu, zajęłaby się dietą, ruchem i rehabilitacją.
Jej dieta to hasło odwieczne 'ja lubię ziemniaczki i chlebek', mam 155 wzrostu i ważę 80kg.
Bolą mnie kolana, mam wieńcówkę, nadciśnienie i Parkinsona, ale  nie będę się rehabilitowała, bo mnie to boli.
Jak padnę, będę miała w dupie, kto będzie dźwigał moją zacną... bo przecież ktoś musi i nie będzie to Zibi, bo przecież on mieszka w dużym mieście.

I co ja mam teraz napisać?
Jak dobrze, że jest instytucja tętniaka???


środa, 1 lutego 2017

Moja filozofia chudnięcia...

czyli jak schudnąć i się nie narobić :)
Po tym, jak u Teatra wywiązała się dyskusja na temat pracy nad wagą i sylwetką, a Teatr napisała, że tym się różnimy, że ja mam 'silną, silną wolę', a Ona ma słabą, zaczęłam się zastanawiać, dlaczego mnie się udało.
Pozwólcież, że podzielę się wnioskami.
Nie jest to zbiór złotych rad z przepisami i zestawami ćwiczeń, to raczej filozofia i historia mojego sukcesu.
Można to już nazwać sukcesem, myślę, gdyż wagę utrzymuję od ponad roku, a proces utraty 16 kilogramów trwał siedem miesięcy i został zatrzymany, bo JA tak zdecydowałam.
Otóż, podchodząc do sprawy po raz tysiąc trzysta pięćdziesiąty dziewiąty, nie miałam już nadziei, że coś da się zrobić. Po tym, jak usłyszałam, że mam dać sobie jeszcze jedną szansę, postawiłam warunki:
'Nie będę robiła niczego wbrew sobie, nie zamierzam przeprowadzić się do kuchni, nie będę jadła żadnych dziwnych potraw, ani kupowała dziwnych ingrediencji, nie mam zamiaru wypluwać płuc w siłowni, ani nigdzie indziej'.
Pomyślałam sobie, że z tym nastawieniem dostanę kopa i informację, że 'za darmo ptaki śpiewają'. Zobaczyłam tylko pobłażliwy uśmiech i usłyszałam prośbę 'proszę dać mi tydzień'.
Dałam.
Po pierwszym tygodniu, w którym to grzecznie wykonałam takie polecenia jak: postawienie celu, zweryfikowanie posiłków, dodanie odpowiedniej ilości płynów, odstawienie cukru i dodanie odrobiny ruchu, straciłam pierwsze 80 dekagramów.
Nigdy wcześniej nie poszło tak szybko.
Jeżeli chodzi o tę odrobinę ruchu, początkowo maszerowałam na stepperze przez 12 minut w szybkim tempie i spadałam z niego, jak głaz.
Najtrudniejsze były powroty do domu po pracy i kombinowanie, co mogę jeszcze zjeść, żeby zmieścić się w limicie tego, co mi wolno. Jesoo, jaka ja byłam wtedy głodna, ale jak się tak poważnie zastanowiłam, głodny był mój mózg.
Po dwóch tygodniach mózg zrozumiał, że nie dostanie żreć, musi zaakceptować odżywianie.
Moimi słodyczami stały się precyzyjnie odmierzone suszone owoce i orzechy, i tak jest do dzisiaj.
Po utracie pierwszych pięciu kilogramów doszłam do wniosku, że skoro idzie tak zgrabnie, a ja nie jestem na zesłaniu, tylko na diecie, mogę pozwolić sobie na coś słodkiego. Zaczęłam rozglądać się za przepisami, które spełniały następujące warunki: były wyliczone kalorycznie i nie zawierały jajek, dużej ilości tłuszczu oraz nie były słodzone cukrem. Tak, są takie ciasta, oraz moja rodzina je dzisiaj uwielbia.
Trening rozciągnął mi się do 50 minut. Kończę bez zadyszki. Mogłabym dłużej, ale po co?
Po pierwszych dziesięciu kilogramach zażyczyłam sobie torta w nagrodę. To się nazywa mieć fantazję!
Były tygodnie, kiedy chudłam, były, kiedy waga stała, czasem wskazówki wędrowały minimalnie w górę, po utracie 10 kilogramów, nie miało to już znaczenia.
Jedyny moment, kiedy zdałam sobie sprawę, że nie zapanowałam nad wszystkim, to kwiecień ubiegłego roku, kiedy na moment poczułam się źle. Nie zapanowałam nad poziomem potasu. Wiem, po pół roku miałam zrobić badania, ale wydawało mi się, że wszystko jest OK. Nie było, co sprawiło, że dumnie chodziłam przez kilka tygodni z podbitym okiem i guzem na czole, po spotkaniu z podłogą w łazience.
Dzisiaj mogę powiedzieć/napisać, że ani na moment nie złamałam żadnego z, postawionych na początku, warunków.

Nie zrobiłam tego z frustracji, ani z powodów estetycznych.
I frustrację i estetykę już sobie dawno odpuściłam.
Tę ostatnią próbę podjęłam dlatego, że idąc z Tedem i Młodą na spacer nie mogłam z nimi pogadać- dostawałam zwyczajnie zadyszki.

Nie będę sypała frazesami, że każdy może, skoro ja dałam radę.
Ja znalazłam swojego gwoździa, który uwierał mnie w dupę, pytanie czy Ty znajdziesz swojego, a przede wszystkim, czy chcesz go szukać, bo przecież wcale nie musisz.